W chwili, gdy kolejny kurs żeglarstwa w delegaturze WIL w Koninie dobiega końca, zapraszamy do zapoznania się z rozmową z lek. Wojciechem Bobkowskim, rezydentem Anestezjologii i Intensywnej Terapii, pracującym na co dzień w szpitalu w Lesznie. Kurs, który odbył w ubiegłym roku, zaprowadził go na szerokie, morskie wody.

 

Wywiad pochodzi z Biuletynu Informacyjnego WIL nr 9/2024.

 

 

Byłeś uczestnikiem pierwszej edycji kursu żeglarskiego, organizowanego przez delegaturę WIL w Koninie. Jak to się stało, że z Leszna trafiłeś do Konina – poszukiwałeś kursu, czy to kurs znalazł Ciebie?

Zupełny przypadek – pod koniec marca ubiegłego roku dostałem wiadomość od mojej koleżanki z roku, Ani, że w Koninie zostały jeszcze ostatnie wolne miejsca na kurs żeglarski organizowany przez Wielkopolską Izbę Lekarską i jej tatę, pana Roberta Rewekanta. Następnego dnia zadzwoniłem do Ani, potem ona przekazała mi kontakt do klubu. Kilka dni później byłem już zapisany. Przyznaję jednak, że bliski kontakt z wodą miałem właściwie od zawsze: już we wczesnym dzieciństwie niemal całe wakacje spędzałem nad Jeziorem Charzykowskim w Borach Tucholskich. Później, już jako nastolatek, wyjeżdżałem na dwutygodniowe, dosyć survivalowe spływy kajakowe po Drawie, Piławie, Wdzie czy Słupi. Kontakt z wodą był więc zawsze. Idea samego kursu żeglarskiego tliła się we mnie od dłuższego czasu. Wiadomość od Ani była impulsem, którego jednak zawsze brakowało. Reszta tej historii potoczyła się już dynamicznie. Nigdy bym nie pomyślał, że po 1,5 roku od tamtej rozmowy z Anią skończę kurs, zdobędę patent i będę miał już za sobą dwa rejsy morskie. Punktem wyjścia był jednak kurs w Koninie – gdyby nie on, na pewno nie rozmawialibyśmy dziś o żeglarstwie.

 

 

Czyli to był dobrze zainwestowany czas.

Tak, ale tego czasu było potrzeba sporo. Kursu na patent nie robi się w jeden weekend. Przed podejściem do egzaminu wypływaliśmy ponad 80 godzin i poświęciliśmy na to sześć pełnych weekendów: sobót i niedziel od 9 do 19. Do tego doszło 40 godzin teorii: meteorologia, teoria żeglowania, przepisy ruchu wodnego, locja, prace bosmańskie. Bez wiedzy teoretycznej żeglarstwo bywa niebezpieczne – granicę pomiędzy katastrofą lub przynajmniej poważnymi kłopotami, a ich uniknięciem często wyznaczają tu szczegóły. Moją pierwszą pasją w życiu był Titanic – w podstawówce uczyłem się czytać na książkach o jego historii, zamiast na szkolnych lekturach. Mogę przytoczyć tu pewien mało znany fakt, pominięty także w filmie James’a Camerona: w pobliżu tonącego Titanica był inny statek – parowiec SS Californian, który był na tyle blisko, że miałby szansę zdążyć udzielić pomocy. Do dzisiaj trwa o to pewien spór, ale w momencie katastrofy najprawdopodobniej widział nawet jego światła. To co przesądziło o tym, że do udzielenia pomocy pasażerom Titanica nie doszło to kolor flar jakie wystrzeliwano z pokładu. W żegludze sygnał o zagrożeniu na statku to flary w kolorze czerwonym. Na Titanicu natomiast wystrzeliwane były białe – co akurat zostało wiernie oddane w filmie. Przez ten drobny detal załoga SS Californian uznała, że na pokładzie trwa po prostu dobra zabawa, a nie że statek tonie i wzywa pomocy. Myślę że to dosyć dobitny przykład na to, jak istotne w żeglarstwem bywają związane z teorią szczegóły.

 

 

Wiedza i umiejętności są niezbędne, żeby pływać nawet po spokojnych wodach jezior?

Odradzałbym samodzielne rozpoczynanie przygody z żeglarstwem bez patentu, pomimo tego że w Polsce jest to niestety legalne na jachtach do 7,5 metra długości. Wzbudza to duże kontrowersje, bo to zwyczajnie niebezpieczne, nawet na wodach śródlądowych. Bo nawet jeśli komuś kto nie wie jak pracować żaglami, obsługiwać poszczególne liny i robić zwroty – czyli przecinać linię wiatru, jakoś uda się bezkolizyjne przedostać jachtem przez jezioro, to na końcu będzie musiał jeszcze dobić do pomostu. Bez wiedzy i umiejętności, nawet przy umiarkowanym wietrze, zrobi to zapewne z gracją drwala. I nie chodzi tu bynajmniej o noty za styl tylko o to, że uszkodzi przy tym nie tylko pomost, ale także i sam jacht, samemu przy okazji zapewne trwale i niepotrzebnie zniechęcając się do żeglarstwa.

 

 

Żeglarstwo morskie mocno różni się od tego śródlądowego?

Wbrew temu, co mogłoby się wydawać to dwie całkowicie różne dyscypliny: zupełnie inna jest charakterystyka pływania, inne są wyzwania i niedogodności, z którymi się trzeba mierzyć. Inne jest też wyposażenie i konstrukcja jachtu. Nawet sam kapitan pełni inną rolę. Różnic jest jeszcze więcej – dobrze podczas doboru kursu wiedzieć już, na których wodach zależy nam bardziej. Jednak w bezwzględnej większości przypadków zaczyna się od śródlądzia – czyli od jezior lub zalewów.

 

 

Czy nauczyciel jest ważny podczas szkolenia?

Kluczowy. Ja miałem to szczęście trafić od początku na Macieja Hetke z Konina. Macieja poznałem na kursie, później płynęliśmy razem w dwóch rejsach morskich, na których był on kapitanem. Jego talent dydaktyczny oraz umiejętność „sprzedania” pasji do żeglarstwa to rzecz w żaden sposób niepodrabialna. Zresztą to właśnie piętnastominutowa rozmowa telefoniczna z nim pod koniec marca zeszłego roku definitywnie przekonała mnie do rozpoczęcia kursu.

Nie znam bezpośrednio szkół wokół Poznania. Nie mówię tego więc porównawczo, nie chcę nikomu umniejszyć, ale nie wyobrażam sobie by na początku nauki móc trafić na lepszego nauczyciela, a przy w tym wszystkim także po prostu przesympatycznego człowieka.

Predyspozycje żeglarskie Macieja mają też swoje obiektywne wykładniki. Najpierw został on najmłodszym kapitanem jachtowym w całym rejonie, a potem – 5 lat temu został najmłodszym komandorem w Wielkopolsce. To najwyższa funkcja jaką można objąć w klubowym żeglarstwie. Maciejowi przybyło od tamtego czasu 5 lat, ale cały czas pozostaje najmłodszym komandorem w województwie.

 

 

Pierwszy rejs?

Kurs kończył się trzyczęściowym państwowym egzaminem, który zdawałem 1 października, a w rejs wypływaliśmy zaledwie sześć dni później. Nie miałem nawet dokumentu, a jedynie zaświadczenie o zdanym egzaminie. Decyzja była spontaniczna, bo miejsce w załodze zwolniło się niemal w ostatniej chwili. Wyruszyliśmy w dwutygodniowy rejs z Sycylii, po Morzu Jońskim, Śródziemnym i Tyrreńskim, w tym czasie przepłynęliśmy 620 mil morskich. W tym roku płynęliśmy po Bałtyku na Gotlandię, ustanawiając przy okazji nowy rekord klubu – zrobiliśmy w tydzień 520 mil. Średnio ponad 120 kilometrów dziennie. To naprawdę niezły wynik.

 

 

Zupełnie inne warunki. Po których morzach pływa się lepiej?

Po ciepłym morzu pływa się spokojniej i zazwyczaj bardziej rekreacyjnie niż po Bałtyku, mogąc zrzucić kotwicę w zatoce i wykąpać się w morzu. Na Bałtyku przez większość czasu siedzieliśmy w kurtkach, czapkach i sztormiakach. W środku lipca. Na Morzu Śródziemnym jest klimat ciepłych, łagodniejszych wiatrów, płynących z Sahary: temperatury w październiku były bardzo wysokie, nawet w nocy sięgały 32 stopni. Choć podczas rejsu po Bałtyku musieliśmy się zmagać z falami mającymi od szczytu do podstawy około 5 metrów, to jednak najtrudniejsze warunki spotkały nas na Morzu Śródziemnym, gdzie w pewnym momencie wiatr zaczął wiać z siłą aż 8 stopni w skali Beauforta. Te warunki przypadły akurat na moją wachtę, miałem wtedy okazję przez godzinę stać za sterem. 8 stopni w skali Beauforta to już sztorm. Jedynie Anglicy podchodzą do sprawy znacznie bardziej restrykcyjnie i sztorm klasyfikują dopiero od 10-tki. Nasza europejska skala z pewnością jednak lepiej wpływa na wydźwięk morskich opowieści.

 

 

Jacht ma małą powierzchnię, a na niej sporo osób – jak wygląda kwestia społeczna na takim rejsie?

W żeglarstwie jest takie powiedzenie, że „nieważne gdzie, trochę ważne na czym, ale najważniejsze jest z kim”. Mogę się pod tym obiema rękami podpisać. Na małej powierzchni, w zamkniętej grupie, do tego mierząc się przez dwa tygodnie systematycznie z różnymi problemami natury zewnętrznej, na które ma się umiarkowany wpływ – to warunki, w których małe problemy szybko potrafią urosnąć do rangi dużych konfliktów, które niełatwo jest wygasić na takiej powierzchni.

 

 

Czy pasja żeglarska Cię wzbogaciła?

Zawsze uważałem, że pasje stymulują nas do rozwoju, by móc w przyszłości zabezpieczyć sobie możliwość ich realizacji. To mnie napędzało przez całe studia, żeby się uczyć i rozwijać, otrzymać prawo wykonywania zawodu, by realizować swoją inną pasję – piłkarską: móc jeździć na mecze Barcelony, której kibicuję od 20 lat. O tym zawsze marzyłem – żeby móc oglądać jej mecze na żywo z wysokości trybun. Żeglarstwo też jest napędzające. Wzbogaciło mnie z pewnością w wymiarze interpersonalnym: możliwości poznania nowych osób, z którymi znajomość uważam dziś za bardzo dla mnie cenną. To także szansa na wyjście z naszej bańki, w której funkcjonujemy na co dzień w naszym medycznym świecie: pielęgniarki, ratownicy, fizjoterapeuci, lekarze – pracujemy razem, potem często spotykamy się też po godzinach i rzadko mamy okazję wejść w większą grupę, w której nie ma innych osób związanych z medycyną. Na pierwszym rejsie poza mną nie było w załodze nikogo kto choćby przez jeden dzień pracował kiedykolwiek w szpitalu. Chyba odkąd zacząłem studia nie znalazłem się na dłużej w takich okolicznościach. To było jednak w pewien sposób oczyszczające, zyskuje się dzięki temu też na pewno nową perspektywę. Na rejsie, siedząc w kokpicie czy mesie, sporo czasu spędza się na rozmowach, dyskusjach na przeróżne tematy. Płynęły osoby pracujące w korporacjach, kopalniach, marynarce wojennej – bardzo szerokie spektrum. Wracając z rejsu, poza dużym bagażem doświadczeń, wspomnień i wrażeń, wracałem zawsze także z nowymi przemyśleniami i punktami odniesienia. Nasza medyczna bańka bywa bardzo hermetyczna i powoduje chyba jednak pewne zakrzywienie w kwestii podejścia do niektórych spraw. Możliwość wyjścia z niej raz na jakiś czas jest cenna.

 

 

Czy żeglarstwo jest dla każdego?

Powiedzmy sobie szczerze – żeglarstwo to nie jest jakaś fizyka jądrowa. Myślę że każdy kto poświęci odpowiednią ilość czasu, w pewnym momencie będzie w stanie zacząć samodzielnie pływać po śródlądziu i móc bezpiecznie zabrać na pokład rodzinę czy znajomych.

Myślę jednak, że żeglarstwo nie każdemu w pełni przypadnie do gustu, chociażby ze względu na to, że tło funkcjonowania jest tu na kilku poziomach mało komfortowe – zwłaszcza w żeglarstwie morskim. Około 40 metrów kwadratowych do życia dla 12 osób przez kilka do kilkunastu dni. Do tego systematyczne przechyły i przeciążenia przy których trudno momentami utrzymać równowagę. Ustawianie budzika podczas urlopu na 3:40, żeby przejąć wachtę, też nie należy do atrakcji. Ale gwarantuję, że widok wschodu słońca na otwartym morzu rekompensuje brak all inclusive.

 

 

40 metrów kwadratowych na 12 osób?

Tak. Ale to nie jest złe, jeśli masz chociaż swoją kajutę. Rozpoczynając rejs, wchodzi się na pokład w kolejności zgodnej ze stażem morskim wyrażonym w przepłyniętych milach. Dwuosobowych kajut jest pięć. W pierwszym rejsie wchodziłem rzecz jasna ostatni, więc przypadło mi miejsce w mesie. Mesa to kuchnia, jadalnia i salon w jednym, a w moim przypadku pełniła też rolę sypialni. Koledzy pocieszali, że w mesie nie jest tak źle, że najmniej buja – przyznam jednak, że byliby bardziej w tym wiarygodni, gdyby któryś z nich wcześniej sam dla siebie wybrał to miejsce. Potem w trakcie rejsu koledzy byli na tyle życzliwi, że kiedy to oni mieli nocne wachty to odstępowali mi często swoje miejsca w kajutach, żebym tam mógł się wyspać. Na jachcie na samym dziobie jest jeszcze, bardzo niewielka tzw. bosmańska koja, do której wchodzi się osobnym włazem o szerokości 50 cm. Tam przy opadaniu z fali przeciążenia są na tyle duże, że nigdy nikt tam nie chce spać i służy ona najczęściej jedynie jako magazyn na odbijacze. Czasem jednak wybierałem opcję drzemki w tej koi – tam przynajmniej nikt nie parzył mi herbaty nad głową. W tym roku na Bałtyku miałem już swoją kajutę. 4 metry kwadratowe, licząc z powierzchnią koi, dzielone na dwie osoby. Ale po zeszłorocznych doświadczeniach to był dla mnie prawdziwy luksus.

 

 

Jak wygląda rejs morski pod względem organizacyjnym?

Podczas takich rejsów dzielimy się na trzy czteroosobowe wachty, i co cztery godziny się zmieniamy. Wachta polega na tym, że dana załoga odpowiada za utrzymanie właściwego kursu i bezpieczeństwa żeglugi: stanie za sterem, analiza warunków, obserwacja otoczenia, utrzymanie tzw. klaru, czyli porządku w linach i na pokładzie.

Całość organizacji od A do Z bierzemy na siebie. Łącznie ze zorganizowaniem jachtu, zaopatrzenia i załogi, którą sami stanowimy. Przez to, wbrew temu co mogłoby się wydawać, koszty takich rejsów ostatecznie wcale nie są duże. W kwestii organizacji ponownie nieocenioną rolę pełni Maciej.

Płyniemy zwykle od 24 do 72 godzin – takie odcinki najczęściej sobie wyznaczamy. Na ubiegłorocznym rejsie, po Morzu Śródziemnym, portów było znacznie więcej: Palermo, Syrakuzy, Malta, Trapani, Wyspy Liparyjskie – ten rejs miał większy aspekt turystyczny. Na Bałtyku postojów było mniej. Do portu weszliśmy przez tydzień tylko raz – na Gotlandii. Ciekawe w dzisiejszym świecie jest też życie z dala od brzegu, bez zasięgu sieci komórkowej – o zamachu na Donalda Trumpa dowiedzieliśmy się po dobie. Podobnie jak o zwycięstwie Hiszpanii na Euro.

 

 

Jak wygląda życie po rejsie? Od razu snuje się kolejne plany?

O tak. Na horyzoncie jest już kolejne żeglarskie wyzwanie. Po powrocie z Bałtyku usiadłem do planowania swojego pierwszego własnego rejsu. Za tydzień z przyjaciółmi ze studiów i ich znajomymi wypływamy na 4 dni na Zalew Wiślany. Mamy już zarezerwowany jacht, do opracowania została jeszcze sama trasa. Zapowiada się to na niemałe wyzwanie, bo dla nich wszystkich to będzie żeglarski debiut. Ale nie wątpię, że sobie poradzą. Zresztą to oni sami wpadli na pomysł takiego rejsu.

Kolejne morskie plany też się już zarysowały. W przyszłym roku rejs z Bergen przez Wyspy Owcze na Islandię. Tu mówimy już o dłuższym, około trzytygodniowym rejsie, ponieważ w jedną stronę będziemy mieć do przepłynięcia około 1000 kilometrów. Mam tylko nadzieję, że data nie pokryje się z terminem mojego egzaminu specjalizacyjnego.

 

 

Czy po takim urlopie pod żaglami nie był potrzebny urlop?

To akurat niestety bardzo trafne pytanie – po pierwszym rejsie poleciałem na kilka dni do Barcelony, w tym roku pojechałem w Bory Tucholskie. Odpocząć fizycznie, w końcu się wyspać.

 

 

Co podpowiedziałbyś komuś, kto czytając naszą rozmowę poczuł w sobie chęć do rozpoczęcia swojej własnej przygody z żeglarstwem?

Przede wszystkim, że żeglarstwo to przepiękny sport. I to na kilku płaszczyznach. Na początku zawsze są obawy, ja też je miałem – jak poradzę sobie w takich okolicznościach, w końcu nigdy wcześniej nie żeglowałem, czy to na pewno dla mnie, a może lepiej zacząć jednak kiedy indziej np. po skończeniu specjalizacji? Na takie wątpliwości mogę podpowiedzieć to co sam sobie 1,5 roku temu na te pytania odpowiedziałem – że to „kiedyś” może nigdy nie nadejść, i że lepiej żałować, że czegoś się spróbowało, niż zastanawiać się potem przez resztę życia co by było gdyby…

Moja przygoda z żeglarstwem, pomimo że dosyć intensywna, trwa jednak dopiero nieco ponad rok. Jeżeli jednak ktoś uzna, że mimo tego będę w stanie rozwiać jego obawy czy wątpliwości związane z rozpoczęciem swojej własnej przygody z żeglarstwem, to zapraszam do kontaktu. W takim zakresie w jakim będę potrafił z chęcią pomogę. Mi 1,5 roku temu w podobnym momencie pomogli Ania i Maciej. O ile kiedyś na jakimś morzu lub oceanie nie podzielimy losu Titanica, już zawsze będę im za to wdzięczny.

 

Adres kontaktowy: bobkowskiwojciech@gmail.com

 

 

Rozmawiała Magdalena Zgrzeba

  • data: 27-09-2024

Podziel się tą wiadomością

Strona wykorzystuje pliki Cookies

Strona korzysta z plików cookies i innych technologii automatycznego przechowywania danych do celów statystycznych. Korzystając z naszych stron bez zmiany ustawień przeglądarki będą one zapisane w pamięci urządzenia, więcej informacji na temat zarządzania plikami cookies znajdziesz w naszej Polityce Prywatności.