11 września odbyła się w Warszawie wielka manifestacja pracowników ochrony zdrowia. Ponad 30 tys. przedstawicieli zawodów medycznych przemaszerowało przez Warszawę, aby zamanifestować… No właśnie, co? Złość? Rozżalenie? Wściekłość? Ja myślę, że najbardziej frustrację i bezsilność spowodowaną obecną sytuacją w publicznej ochronie zdrowia. „Publiczna ochrona zdrowia umiera…” głosiły hasła na transparentach.
Już w drodze powrotnej z Warszawy odebrałem kilka telefonów z pytaniami: „Czy myślicie, że coś się zmieni?”, „Czy uważacie, że podniesienie płac pomoże?”. Były też pytania: „Jak myślisz, co należy zrobić, aby poprawić sytuację?”.
To ostatnie pytanie jest najważniejsze. Aby na nie odpowiedzieć, wdrożyć odpowiednie leczenie, i to najlepiej leczenie przyczynowe, a nie krótkotrwałe, objawowe, należy zdiagnozować źródło problemu. Na spotkaniu delegatów na OZL WIL 4 września 2021 r. miały miejsce trzy panele dyskusyjne, na których próbowano takie diagnozy postawić – panel dotyczący sytuacji lekarzy dentystów, lekarzy POZ i lekarzy szpitalników. Z wielkim zaciekawieniem wysłuchałem obu pierwszych wykładów, natomiast jako przewodniczący Komisji ds. Szpitalnictwa, która od 2019 r. działa w WIL, miałem zaszczyt poprowadzić ostatni panel i dlatego pozwolę sobie przytoczyć w skrócie kilka tez dotyczących problemów personelu szpitalnego.
Przede wszystkim należy zaznaczyć, że sytuacja szpitali jest obecnie bardzo skomplikowana i jej rozwiązanie nie będzie ani łatwe, ani bezbolesne i z pewnością będzie wymagała podjęcia bardzo niepopularnych decyzji. Zaniedbania bowiem są wieloletnie. Cofnę się do czasów, kiedy funkcję ministra zdrowia pełnił prof. Zbigniew Religa. To wówczas po raz pierwszy pojawiły się pieniądze, które miały osobną ścieżką płynąć na dodatki do wynagrodzeń pracowników ochrony zdrowia – słynna ustawa 203. Myślę, że to był moment, kiedy władza publicznie przyznała, że świadczenia zdrowotne są głęboko niedofinansowane i samo wypełnianie kontraktu nie wystarcza na zapewnienie nawet niskich wynagrodzeń. Z raportu NIL wynika, że w czasie ostatnich 10 lat wycena świadczeń zdrowotnych wzrosła średnio o 11%!!! W tym samym czasie wynagrodzenie minimalne wzrosło o ponad 100%, a średnie o ponad 50%. To jak mają działać szpitale? Alarmowaliśmy od lat – nie tylko izby lekarskie, ale chyba wszystkie organizacje działające w ochronie zdrowia – od związków zawodowych, do stowarzyszeń pracodawców. Co słyszeliśmy od polityków? „Służba zdrowia to worek bez dna”, „Pokaż lekarzu, co masz w garażu”, „Zwiększamy wydatki na służbę zdrowia, a ona i tak się zadłuża”, „Oni przejedzą wszystko”. I to jest prawda, że szpitale się zadłużały pomimo wzrostów nakładów, bo ten wzrost był ciągle zbyt mały w stosunku do realnych kosztów. Dla osób, które nie pracują w szpitalu, podam kilka przykładów – zapalenie płuc z powikłaniami – wycena świadczenia wg NFZ to 2370 zł i ma wystarczyć na 21 dni hospitalizacji, czyli 112,9 zł na dobę. Obrzęk płuc – 2776 zł, czyli 120 zł na dobę. Zaburzenia rytmu serca 1539 zł, czyli 102 zł za dobę. Koszt doby hotelowej w hotelu dwugwiazdkowym to przynajmniej 200 zł. I znowu przytoczę słowa polityków: „Pieniądze w szpitalach są marnotrawione”, „To wszystko skutek złego zarządzania”. Tylko że w większości szpitali dyrektorami nie są lekarze, a menadżerowie z odpowiednim wykształceniem. Wydaje się jednak, że nie ma różnicy w sytuacji szpitali zarządzanych przez jednych czy drugich, bo… z próżnego i Salomon nie naleje.
W większości szpitali wynagrodzenia stanowią ponad 80 – 90% budżetu, a powinny poniżej 70%. Nic więc dziwnego, że większość zarządzających szpitalami szuka oszczędności właśnie w kadrze. I tak przechodzimy do drugiego wielkiego problemu szpitalnictwa – niedoboru kadry. Najpierw na tej kadrze oszczędzano, próbując do granic możliwości zmniejszyć zatrudnienie na oddziałach. Skutkowało to tym, że pozostali na froncie pracownicy nie dość, że słabo opłacani, to jeszcze byli przemęczeni i sfrustrowani. Kadra szpitali początkowo zmniejszana odgórnie, zaczęła się kurczyć samoistnie przez odpływ pracowników do sektora prywatnego oraz brak napływu ludzi zainteresowanych pracą w szpitalu. Coraz gorsze warunki pracy i brak poprawy płacy sprawiły, że przepracowany personel musiał pracować jeszcze więcej. Ochrona zdrowia jest jedynym miejscem, gdzie jest ustawowa zgoda na omijanie Kodeksu pracy. Bo jak inaczej nazwać opt-out? I tu kolejny paradoks. Szpitale nie są zainteresowane zatrudnianiem lekarzy na umowę o pracę z klauzulą opt-out, bo nawet podpisanie jej nie pozwala na zapewnienie ciągłości pracy. Aby zapewnić obsadę dyżurową, konieczne jest zatrudnianie lekarzy na kontrakty. Praca 300–400 godzin w miesiącu i często ponad 72 godziny z rzędu nikogo nie dziwi w szpitalu. Przecież to praca odpowiedzialna, praca, gdzie popełnienie błędu może narażać czyjeś życie. Dlatego pracy lekarzy bardzo wnikliwie przyglądają się prokuratorzy, OROZ, kancelarie prawne, Rzecznik Praw Pacjenta i oczywiście NFZ. Coraz więcej instytucji mogących nas ukarać. W prokuraturach tworzone są specjalne wydziały ds. błędów medycznych. Chyba tylko przestępczość zorganizowana ma przeznaczone dla siebie jednostki prokuratorów. Czym sobie na to zasłużyliśmy? Do tego wszystkiego dochodzą obowiązki administracyjne, coraz więcej rejestrów, coraz więcej dokumentacji. Czasu dla pacjenta coraz mniej. Mieli nas w tym odciążyć asystenci medyczni, ale ich nie ma. W szpitalach płace są często poniżej płacy minimalnej z dodatkiem wyrównawczym. Nie ma chętnych.
Już przed pandemią było źle. Krajobraz po pandemii to pustynia. Wielu lekarzy, zwłaszcza emerytowanych, którzy dotychczas ratowali ten system, odeszło. Wielu odeszło w czasie walki z koronawirusem na zawsze. Teraz, kiedy szpitale mają odtwarzać uprzednio istniejące oddziały, okazuje się, że nie ma kadry. Utworzenie zespołu w jednym szpitalu zwykle jest równoważne z zamknięciem w szpitalu sąsiednim. Lekarze ze Wschodu, często nieznający języka, to temat na inny felieton, ale na pewno nie rozwiązanie problemu. Niestety coraz częściej słyszymy o zamykaniu oddziałów z powodu braku kadry. Jeszcze parę lat temu to było nie do pomyślenia. Dziś, jak słyszymy, że w jednym czy drugim szpitalu zamyka się oddział, przechodzimy nad tym do porządku dziennego.
To tylko telegraficzny skrót problemów szpitali. Czy się coś zmieni? Jestem sceptykiem. Na proteście w Warszawie spotkałem znajomych – wspominaliśmy białe miasteczko i postulaty z tamtych lat. Niewiele się wtedy zmieniło i podejrzewam, że teraz też tak będzie. Zmiany, które trzeba by zaproponować, są niepopularne. Nie wystarczy powołać agencje, fundusze, które będą tylko pośrednikami z dobrze płatnymi stanowiskami i obiecać, że w 2027 r. będzie lepiej. Dopóki energia będzie szła w opracowanie strategii politycznej, minimalizowanie strat poparcia, a nie chłodną analizę i racjonalne działania, nic się nie zmieni.
Znaczy… będzie dobrze, jeżeli nic się nie zmieni i nadal będą istniały szpitale.
Lek. Marcin Karolewski
Skarbnik ORL WIL