Sytuacja w szpitalach jest dramatyczna…
…Każdy szpital ma chorych na różnych oddziałach i tym chorym z różnymi schorzeniami trzeba pomóc. Do tego w każdym szpitalu pojawiają się chorzy z podejrzeniem wirusa SARS-CoV-2. Są przyjmowani na SOR i tam badani pod kątem obecności wirusa. Badanie trwa i zanim przyjdzie wynik testu chorzy pozostają w szpitalu. Potem bardzo trudno znaleźć miejsce w tzw. szpitalu „covidowym”, bo wszystkie miejsca są zajęte, co potwierdza koordynator, więc chorzy zostają. Sam transport pacjenta do szpitala „covidowego” staje się problemem, bo na przeznaczoną do tego celu karetkę trzeba czasem czekać nawet dobę. Łóżka „obserwacyjno-diagnostyczne”, stworzone przy SORach, stają się łóżkami „leczniczymi”. Można powiedzieć, że szpitale już teraz wszystkie muszą być szpitalami częściowo „covidowymi”, bo nie ma gdzie odesłać chorego na COVID-19. Co więcej, nawet jeśli stan ich zdrowia pozwala na izolację w warunkach domowych to rodzina często odmawia. Sytuacja jest trudna do opanowania.
Wirus przychodzi z pacjentami na SORze, ale potem pojawia się wśród chorych na innych oddziałach. A pacjentów na tych oddziałach np. w moim szpitalu na oddziałach internistyczno-kardiologicznym, chirurgicznym, czy położniczo-ginekologicznym jest o wiele więcej niż zwykle. To spowodowane jest sytuacją, że jesteśmy jedyną interną i ginekologią w promieniu 80 km. Wszystkie oddziały o tych profilach – w Czarnkowie, Drezdenku, Wałczu są przekształcone na oddziały „covidowe”. Najgorsza sytuacja jest wtedy, gdy na oddział trafia pacjent w okienku serologicznym, gdy pierwszy test nie potwierdza zakażenia SARS-CoV-2, a dopiero wykrywa to drugi test, wykonany na oddziale.
W połowie października nasz oddział internistyczno-kardiologiczny został nagle zamknięty, kiedy okazało się, że mamy na oddziale pacjenta zakażonego wirusem SARS-CoV-2, który w pierwszym teście miał wynik ujemny. Zarówno personel tego oddziału w tym ja jako lekarz, jak i chorzy musieliśmy przebyć wspólnie w zamknięciu dziewięć dni. Tak zadecydował SANEPID. Podobną sytuację mieliśmy na oddziale ginekologiczno-położniczym.
Dla mnie jako lekarza był to – można powiedzieć – dziewięciodniowy dyżur. Cały ten czas pracowałem również poprzez kontakt telefoniczny jako dyrektor ds. lecznictwa. Właściwie prawie przez całą dobę. To był bardzo trudny czas, bo to, że byłem w zamknięciu nie powodowało, żebym czuł się zwolniony z obowiązków. Mój wynik testu był negatywny, ale nawet jeśli byłby pozytywny to moje lekarskie powołanie nakazywałoby mi pomagać, więc pomagałbym, gdyby mi stan zdrowia na to pozwolił. Na szczęście, po odbyciu kwarantanny, wszyscy wyszliśmy z tego cało. To pokazuje również, jak ważne jest stosowanie środków ochrony indywidualnej. Pomimo tego, że na oddziale przebywał przez tydzień pacjent, u którego wykonywane były codzienne czynności pielęgnacyjne, nebulizacje, tlenoterapia, nikt z personelu się nie zaraził.
Teraz musieliśmy zamknąć oddział rehabilitacji oraz dział rehabilitacji, bo prawie wszyscy pacjenci na tym oddziale mieli potwierdzone zakażenie SARS-CoV-2. Co ciekawe, nie ucierpiał na tym zespół fizjoterapeutów, którzy poza oddziałem też zajmowali się tymi pacjentami. Rzeczywiście zadziałało dobre użycie środków indywidualnej ochrony i ciągła dezynfekcja.
W szpitalu wykonujemy testy na bieżąco zarówno pacjentom z objawami, jak i personelowi z objawami lub z kontaktu. Wyniki sprawdzamy rano i po południu i zastanawiamy się, czy z powodu braku personelu będzie trzeba zamknąć kolejny oddział. W obecnej sytuacji mamy około 40 osób „dodatnich” lub na kwarantannie i codziennie ta liczba się zwiększa. Zaczyna brakować pracowników medycznych na większości oddziałów. Przy takim tempie można powiedzieć, że stoimy na granicy możliwości.
Marcin Karolewski – przewodniczący Komisji ds. Szpitalnictwa Okręgowej Rady Lekarskiej WIL i zastępca dyrektora ds. medycznych Szpitala Powiatowego im. Jana Pawła II w Trzciance
24 października 2020 roku