Wywiad z Anną Hejman, studentką V roku kierunku lekarskiego, wyróżnioną w II edycji konkursu WielkoPolki roku 2024.
WielkoPolka to konkurs organizowany przez Fundację Zakłady Kórnickie. Jego celem, jak podaje organizacja, jest wyróżnienie Pań, których praca często pozostaje niezauważona, pomimo ogromnego wpływu, jaki wywierają na swoje otoczenie. Przewodzą, edukują, działają aktywnie. Inspirują innych i stanowią prawdziwe wzorce do naśladowania. Nagrody przyznawane są w trzech kategoriach: działalności społecznej, edukacji oraz przedsiębiorczości.
– Do II edycji konkursu zgłoszonych zostało 140 kobiet, w Twoim przypadku była to kategoria „działalność społeczna” – i w której otrzymałaś wyróżnienie. Serdecznie Ci gratuluję! Jednakże działanie na rzecz innych nigdy nie zaczyna się od nagród, to długa droga. Jak Ty zaczęłaś swoją przygodę?
– Myślę, że gdy ktokolwiek chce działać społecznie i robić coś dla innych, to w ostatniej kolejności myśli o nagrodzie, pochwałach, czy aplauzach. Ja swoją przygodę zaczęłam już w szkole podstawowej od pierwszych wolontariatów, Caritasu, szkolnych pomocy. Mocniej zaangażowałam się w liceum – chodziłam do św. Marii Magdaleny. Tam zaczęły się moje pierwsze projekty społeczne.
– Potrafisz wskazać osobę lub sytuację, które Cię zainspirowały?
– Chyba nie… Zawsze miałam w sobie coś takiego, że lubiłam robić więcej. I poświęcałam na to wolny czas – czułam, że mam predyspozycje i chęci do tego, by robić coś poza nauką z książek i wkuwaniem na kolejne egzaminy. I tak, przez szkołę, studia, zostało mi to aż do teraz.
– IFMSA, czyli Międzynarodowe Stowarzyszenie Studentów Medycyny, to Twoja główna domena działania, jesteś obecnie prezydentką tej organizacji. Skąd pomysł na zaangażowanie się?
– W IFMSA działam od pierwszego roku studiów. Na początku była to niewielka akcja „Małego medyka”, gdzie pomagaliśmy dzieciom z różnych szkół w projektach – ich własnych i zewnętrznych, w uczęszczaniu na wykłady i spotkania z lekarzami i wykładowcami z naszego Uniwersytetu oraz regionu. Potem, stopniowo, zaczęło mi się to coraz bardziej podobać i widziałam, że jest to zgodne z moją chęcią działania oraz roli lekarki-społecznika, działającej w grupie, która może coś wnieść do społeczeństwa. To nigdy nie jest tak, że działasz w pojedynkę; nawet jak wydaje ci się, że jesteś jednym wolontariuszem na akcji, to tak naprawdę musisz umieć współpracować z zespołem, który się przy jej okazji buduje. Musisz potrafić słuchać wytycznych, których wymaga od ciebie koordynator danej akcji, koordynator projektu lub wyżej – programu stałego. Zawsze jest ktoś nad nami, z kim współpracujemy czy zarządzamy grupą. Jak mówię, to nie jest praca jednej osoby. To samo widać w nagrodzie, którą otrzymałam – ona nie jest tylko dla mnie, zawsze to będę podkreślać. Nie dostałam ją za bycie „superprezydentką”. Traktuję ją jako wyróżnienie dla całego zespołu, również dla moich poprzedników, którzy rozbudowywali poznańską IFMSA do takiego poziomu, że teraz to ja mogę ją prowadzić i rozwijać.
– Czego nauczyła Cię Twoja praca? Gdzie widzisz największy postęp?
– Na pewno dała mi dużo odwagi. I to nie odwagi w znaczeniu, że jestem odważna i idę pierwsza w szeregu, niczego się nie bojąc. Raczej takiej odwagi, że nawet kiedy wiem, że będzie ciężko i pojawią się wyzwania na mojej drodze – ze spokojem dam sobie z tym radę.
– Jeśli miałabyś doradzić młodszym koleżankom i kolegom, na podstawie własnych doświadczeń, jakich błędów unikać, a w co inwestować więcej czasu?
– Nie bać się podejmować ryzyka. Nie bać się próbować nowych rzeczy. Nie bać się odnajdywania siebie w nowych rolach, w podejmowaniu nowych wyzwań związanych ze stanowiskami czy rolami, które obejmujemy. Niezależnie czy działamy w wolontariacie, czy w stowarzyszeniach. Inwestujcie w siebie i swój rozwój – mam tu na myśli szkolenia, wyjazdy edukacyjne i poznawanie nowych ludzi. To właśnie oni wzbogacają nas w doświadczenia i perspektywy, których czasem nam brakuje.
– Jakie cechy są Twoim zdaniem najważniejsze u lidera?
– Cierpliwy, asertywny, troskliwy, ale nie nadopiekuńczy. Dający dużo wolności członkom swojego zespołu, ale także potrafiący wykorzystywać dobre cechy współpracowników. Podsumowując – profilujący i dobierający właściwą osobę pod dane stanowisko. Potrafiący rozmawiać i słuchać. Myślę, że to mocny fundament sukcesu lidera w zespole.
– O czym lider powinien pamiętać prowadząc zespół?
– Nie zapominać, że jest dla ludzi, z którymi pracuje. To nie jest funkcja dla funkcji. Nie może zapomnieć, że niesie ze sobą zobowiązanie – samemu dążyć do coraz lepszych efektów. Od siebie samego trzeba coraz więcej wymagać.
– Czy zdarzyło Ci się pracować w zespołach lub środowiskach, w których nie do końca się odnajdywałaś? Co zrobić w takiej sytuacji?
– Myślę, że każdy z nas wielokrotnie znalazł albo znajdzie się w takim miejscu. W miejscu, gdzie czuł, że jego umiejętności są niewłaściwie wykorzystywane. Można też trafić na kierownika, który nie potrafi w pełni uwolnić potencjału zespołu i nie ma wystarczających umiejętności liderskich. Nie każdy z nas rodzi się liderem. Myślę nawet, że nikt się nim nie rodzi. To są umiejętności, które nabywamy wraz z doświadczeniem, działaniem, pracą… W takiej sytuacji najlepiej wykazać się cierpliwością – przecież wymagamy jej też od tej drugiej strony. My, pracownicy, musimy wykazać się pewnymi umiejętnościami, ale także zrozumieć, że osoba, która nami kieruje, też się ciągle uczy.
– Balans między krytyką i pochwałą jest bardzo ważny, daje impuls do harmonijnego rozwoju i doskonalenia. Niestety, często niepisana dewiza naszych przełożonych brzmi: „milczenie jest pochwałą”. Młode pokolenie ma inne oczekiwania. Jesteśmy skazani na konflikt?
– Mam wrażenie, że szczególnie starsze pokolenie w społeczeństwie ma większą łatwość w podejściu karcącym i dawaniu negatywnej odpowiedzi zwrotnej na temat tego, co robimy źle, co nam nie wychodzi. Trudniej przychodzi chwalenie za osiągnięcia, wykonaną pracę. Jak tu kogoś pochwalić – przecież nikt tego nie uczył w szkole! Uczy się raczej tego, co się robi źle. To każdy z nas ma wpojone od małego – jak skarcić za źle zrobioną pracę, złą ocenę na sprawdzianie, nieposprzątany pokój… Ale nikt nas nie uczy jak chwalić. I to widać. Teraz się to trochę zmienia. Jesteśmy może bardziej świadomi, kształtuje się także nowa świadomość rodziców. Powstało wiele książek, podcastów, które pomagają lepiej wypełniać tę rolę. Widać to także w innych sytuacjach, na przykład w grupach studenckich. Przecież nie jesteśmy dobierani w grupy z kolegami i koleżankami, których znamy od lat. Budujemy ten zespół od nowa, od pierwszego roku. I musimy w nim współpracować do końca studiów. To nie zawsze są relacje na poziomie wielkich przyjaźni; musimy się przynajmniej tolerować, szanować.
– Jak uważasz, czy młodemu pokoleniu brakuje autorytetów, czy może jednak nie potrafimy ich wokół siebie dostrzec?
– Mam wrażenie, że obecnie jest trudno o dobry autorytet. TikTok, Instagram, Google – każdy zdaje się kreować na eksperta w dowolnym temacie, mimo braku kompetencji. Każdy może się wypowiedzieć o lądowaniu satelity na Marsie czy wynalezieniu nowego stentu donaczyniowego. Trudno o rzetelne autorytety. Poza tym, obecnie lekarz nie jest już tą najmądrzejszą osobą w przysłowiowej wsi, czy w swoim środowisku. Nawet księża nie mają tam takiego autorytetu jak dawniej. Nie wymagajmy więc, aby młodzi ludzie mieli swoje autorytety ex cathedra. Mam w głowie kilka osób, o których myślę jako o moich autorytetach, ale nie wywodzą się one z dziedzin medycznych, może poza 1-2 wyjątkami. To też nie jest tak, że jak kiedyś – bierzemy od takiej osoby dokładnie wszystko, budujemy jej ołtarz. Mam wrażenie, że jesteśmy bardziej krytyczni i to dobrze – dzięki temu wyciągamy lepsze wnioski.
– Wymieniłaś różne platformy internetowe, z których ludzie czerpią wiedzę, ale nie jest przecież tak, że muszą ich słuchać. Każdy ma wybór. I mam wrażenie, że świadomie ignoruje się kompetentne osoby w otoczeniu. Oczekuje się, że autorytet będzie „świętym na ziemi”. Takich ludzi nie ma i nie było. Jednak to, że jeśli my, młodzi ludzie, nie doceniamy jednostek będących autorytetami, może się kiedyś okazać, że sami za takich nie będziemy uznani. Nie będzie już w ogóle takiej postawy. I co wtedy?
– Nie sądzę, że ktokolwiek jest na tyle zachłanny, żeby założyć, że chce być autorytetem dla innych. Tylko dzięki swojej pracy możemy stawać się coraz lepsi. Jeśli ktoś dostrzega w nas dobre cechy, chce je wykorzystać i pielęgnować w swoim życiu – to super. To tylko motywuje do dalszego rozwoju. Mam wrażenie, że nikt nigdy nie był takim „idealnym świętym” – nawet ci z podań religijnych.
– Kur zapiał trzy razy…
– Właśnie! Nikt nie jest i nie wymaga, by być ideałem. My sami nakładamy na siebie taką dziwną presję. To widać na każdym etapie życia – być najszybszym, dostać się do najlepszej szkoły, najlepiej się uczyć, pójść na najciekawsze studia, jeździć najdroższym samochodem i mieć mieszkanie w najdroższej dzielnicy… Wszystko naj, naj, naj! Z jednej strony mówi to o jakimś osobistym sukcesie, coś się w życiu udało. To taka „powłoczka”, którą widać z zewnątrz. Nie pytamy: co siedzi w człowieku? Co on myśli o sobie?
– Nie uważasz, że żyjemy trochę „na skróty”? Zakładamy sobie prostą, jasną ścieżkę kariery, dla której wycinamy wiele innych aspektów życia. Nie uważasz, że powinno się żyć nie na długość, a na szerokość? Mam wrażenie, że coraz szybciej idziemy do przodu, tracimy okazje na zbudowanie w sobie wielu cech i doświadczeń. I potem, jeśli ktoś podważy nasze poczucie wartości jako lekarza – zostajemy z niczym do jego obrony.
– Jestem przykładem osoby, której ścieżka nie idzie na długość, a na szerokość. Nie dostałam się na medycynę za pierwszym razem, a dopiero za trzecim. I kilkukrotnie – zarówno przed, jak i w trakcie studiów usłyszałam z różnych stron, że nie nadaję się na medycynę, że będę złym lekarzem; że biały fartuch można też nosić w sklepie mięsnym, czy że nie każdy musi być lekarzem. Zgadzam się, nie każdy musi i powinien być lekarzem, to nie jest zawód dla każdego. Ludziom wydaje się, że bycie nim to spełnienie marzeń. Lekarz – człowiek, który osiągnął sukces. Potem do stereotypu “człowieka sukcesu” ewentualnie dochodzi jeszcze prawnik… Ale to naprawdę nie jest dla każdego. Jestem przykładem tego, że trzeba mieć w sobie dużo uporu i determinacji wybierając tę drogę. Kiedy odkryłam w liceum, że chcę leczyć ludzi, a w czym utwierdziłam się na pielęgniarstwie – moim poprzednim kierunku, gdzie zaczęłam studia, nic nie było mi już straszne. Ani praktyki w hospicjum, ani kolejne poprawki matury z biologii czy chemii. Naprawdę mogłabym powiedzieć, że wiele rzeczy mi się nie udało. Wiele rzeczy, które zrobiłam, decyzje, które podejmowałam – to były wybory ścieżki „B”, a nie „A”. Ale finalnie te plany „B” dały ciekawszą drogę, niż ta prosta ścieżka planu „A”. I to jest coś, co mówię każdemu, kto jest na etapie wyboru kierunku studiów. Nie jest tak, że napiszesz maturę, dostaniesz się na studia, wyjedziesz na Erasmusa, bo tak robią znajomi z Instagrama, czy bo tak się robi, potem pójdziesz na staż i na pewno wybierzesz sobie jakąś konkretną specjalizację, bo Ci się podoba. W trakcie tej długiej drogi dowiadujesz się, że ścieżek, które Cię interesują jest dużo więcej… Nie ogranicza nas nic oprócz strachu i „zaszufladkowania” siebie w danych stereotypach, w miejscach i w tym, co chcemy, żeby inni o nas myśleli. Mnie droga „B” zaprowadziła do wielu miejsc, o których nie myślałam, że są możliwe w trakcie studiów medycznych.
– Podpiszę się pod wizją „ścieżki B”, do mnie przemawia. Jak życie dalej ci cytryny – rób cytrynówkę. Ciężko jest jednak zaakceptować, że plan zmienia się z „A” na „B”. Ty się w tym odnalazłaś.
– Tak, ale to nie zawsze przychodziło mi z dobrodziejstwem inwentarza i mówiłam: dobrze, akceptuję, wiem, że będzie ciężko, że nie dostrzegam jeszcze potencjalnych pochwał i blasku chwały, ale zrobię jednak co w mojej mocy, żeby było ok. No nie! Płakałam jak bóbr wieczorami, jak coś nie wyszło. Pierwsza porażka była w liceum – nie dostałam się do wymarzonej klasy biol-chem. Okupiłam to wieloma łzami. Jak mogło mi się nie udać? Przecież zawsze byłam świetną uczennicą… potem też wiele razy coś mi się w życiu nie udało, ale nie było już tak, że lamentowałam, gdy nie poszło jak chciałam. Porażka to trudne doświadczenie, ale cenne. Dałam sobie radę!
– Czyli dużo autorefleksji?
– Bardzo dużo! I uporu. Krok za kroczkiem do celu. To nigdy nie był sprint – zawsze maraton!
– Jakie plany na przyszłość? To na pewno nie jest jeszcze ukoronowanie…
– Na pewno nie, zobaczymy, co czas przyniesie! Plany „B” są zwykle ciekawsze i bardziej wartościowe w moim wykonaniu, niż „A”! Aż się boję mówić, co chcę robić, nie wiadomo, do czego mnie to doprowadzi! Na razie myślę o kardiologii. Ale jaka, gdzie, kiedy? Zobaczymy!
– Jakie plany na przyszłość? Zawodowe i społecznikowskie?
– Co czas przyniesie. Na razie myślę o kardiologii. Ale jaka, gdzie, kiedy? Zobaczymy. Można być i praktykującym lekarzem, i społecznikiem. Jest wiele dziedzin, w których można się wykazać i robić dobro. Tak naprawdę nie trzeba być pod żadnym banerem czy afiszem, a działać dla drugiego w swoim gabinecie.
– Myślałaś o Izbie Lekarskiej, WHO, może sejmiku samorządu? Nie chodzi mi o drogę po władzę czy stanowiska kierownicze…
– Ojej, zobaczymy. Nie mówię „nie”. W ogóle stanowiska kierownicze są najmniej zachęcającą częścią działalności. Dają one możliwości, ale też ograniczają udział jako prawdziwy wolontariusz – człowiek pracy organicznej. Stoisz potem za organizacją, pilnujesz rzeczy, formalności, budżetu, faktur… Pracujesz trochę nad wszystkimi osobami, które masz w zespole i wspierasz je w rozwoju. Zabiera to jednak czystą radochę z działalności, z robienia rzeczy tak po prostu. Na stanowisku kierowniczym czujesz sprawczość i to, że coś od ciebie zależy, czynnie oddziałujesz na kariery innych, popychasz w rozwoju. I to jest wspaniałe uczucie. Każda z organizacji, które wymieniłeś, też to daje, ale także zabiera. Trzeba to wyważyć.
– Czyjeś-swoje?
– Dokładnie tak!
Rozmawiał lek. Mateusz Szulca,
redaktor naczelny Biuletynu Informacyjnego WIL